poniedziałek, 10 października 2016

Od Reamonna C.D. Roxolanne

Po kilku godzinach długiej podróży, przerywanej drobnymi docinakami z każdej strony naszym oczom ukazał się niesamowity granat. Granat, który zlewał się z błękitem nieba.
- Whoah! To jest ocean? - zapytałem zaskoczony, dając Zereph’owi znak, żeby się zatrzymał.
- Piękne czyż nie? - klacz delikatnie się uśmiechnęła. - Chodź, musimy tutaj zostawić naszych przyjaciół. Dla ich bezpieczeństwa wolałabym ich nie zabierać do miasta.
- Taaaa… - jęknąłem, nie chcąc rozdzielać się z tym urokliwym gadem, którego poznałem niedawno. Już po kilkunastu minutach przypadliśmy sobie do gustu co Roxolanne skwitowała krótkim ,,jesteś tam samo dziecinny jak to pisklę’’. Spojrzałem w dół, szukając odpowiedniego miejsca i zachęciłęm smoka, aby wylądował na niedużej polanie.
Po kilku minutach oba smoki były już na ziemi, poprawiając skrzydła i nastroszone w czasie lotu łuski. Biała klacz zbliżyła się do ,,tej czarnej krowy’’ i pocałowała w pysk, między nozdrzami.
- Wracajcie do HH. Jak będziemy was potrzebować to zawołam. - widząc jej zachowanie zbliżyłem się do mojego smoka.
- Emmm… pa? - powiedziałem lekko niepewnym głosem, wpatrując się w drzewa po mojej lewej stronie.
- Naaaarka! - krzyknął w mojej głowie, by po chwili zacząć kolejną próbę zgniecenia mnie swoimi łapami w ogromnym uścisku.
- No… więc… ten… wracaj do domu… nic… sobie… nie zrób…. - powiedziałem, gdy odstawił mnie na ziemię, w międzyczasie łapiąc oddech.
- Bye, bye! - zamachał radośnie skrzydłem i wzbił się w powietrze. Towarzyszył temu mocny podmuch wiatru, których kilka stojących obok drzew. Chwilę później Kukulkan zrobił to samo, oczywiście z gracją i ostrożnością, po czym oba smoki odleciały, zostawiając nas samych.
- To w którą stronę, bo u mnie z orientacją raczej kiepsko? - uśmiechnąłem się, jeszcze raz sprawdzające czy moje skrzydła są całe.
- Tędy. - wskazała kopytem Roxolanne i ruszyła w stronę lasu.
Drzewa rosły w nim gęsto, ale igły miały jedynie na koronie, dzięki czemu nie było problemu z galopowaniem pomiędzy ich cienkimi pieniami. Nie minęło dużo czasu, aż w moje nozdrza uderzył dziwny, słony zapach.
- Co tak pachnie? - zawołałem.
- To morze! Nigdy żadnego nie widziałeś? - odpowiedziała klacz, nie zatrzymując się, a w jej głosie dało się słyszeć nutkę śmiechu.
- Nie wiem, jak było kiedyś. Tak dla twojej informacji nie przypomniałem sobie wszystkiego w magiczny sposób. - prychnąłem.
- Przepraszam. - to było ostatnie jej słowo, nim przekroczyliśmy granicę drzew.
Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy była ogromną, granatowa, poruszająca się i odbijające światło słoneczne połać. Stanąłem na szczycie wzgórza i wciągnąłem głęboko ten słony zapach, delektując się wiatrem, rozwiewającym moją grzywę.
- Podoba ci się morze? - zapytała Roxolanne, stając koło mnie.
- Widzę czarne niebo. - odpowiedziałem cichym głosem. Głowa klaczy odkręciła się w moją stronę.
- Wszystko w porządku?
- Uh? Ah… tak. O czym mówiłem? - potrząsnąłem głową, wyrzucając z siebie wspomnienie czarnego pokoju.
- Zdaje się, że o tym, jakie morze jest piękne.
- Huh? Nie sądzę, żebym mówił coś takiego. - odparłem i uśmiechnąłem się szeroko. Przeniosłem wzrok na widok rozpościerający się pod naszymi kopytami. Białe domy o niebieskich dachach, często pokryte kolorowymi tkaninami. Długie ulice, zapełnione końmi i straganami. A w oddali, unoszące się na wodzie ogromne statki o żaglach z wszytymi na nich napisami. Rozłożyłem skrzydła i bez zastanowienia wzbiłem się w powietrze, przelatując nad budynkami i ulicami.
- Zaczekaj! - usłyszałem za swoimi plecami dobrze znany mi i gniewny głos. Wybrałem na lądowisko dom z dość rozległym dachem. Gdy tylko złożyłem skrzydła, obok mnie pojawiła się Roxolanne, gotowa walnąć mnie w łeb swoim. - Mógłbyś chociaż w mieście zachowywać się kulturalnie i nie latać nad czyimiś głowami, a tym bardziej nie lądować na nie swoim dachu? - krzyknęła.
- I tak nie jestem jedyny. - zaśmiałem się i zeskoczyłem na ulicę. - Chodź, kupię ci lody na przeprosiny.
- Tsh. Nie myśl, że możesz mnie przekonać mrożoną wodą. - prychnęła stojąc koło mnie. Doobra, to kupię jej płaszczyk, pomyślałem.
Przemierzaliśmy miasto, podziwiając niesamowite produkty, zwiezione z niedaleko położonych wysp. Podczas gdy ja zatrzymywałem się przy straganach z misternie wykonanymi pelerynami i płaszczami, Roxolanne wariowała na widok każdej książki. Ja miałem jednak dość noszenia tej jednej cegły w torbie, więc złapałem ją za grzywę i pociągnąłem dalej.
- Hej, co robisz? - zawołała niezadowolona.
- Nie wystarczą ci te wszystkie knigi, które trzymasz w domu? Same problemy z ich sprzątaniem. - prychnąłem.
- Ty myślisz? - warknęła, uwalniając się. - Szukam książki w tym samym języku, wtedy może sprzedawca będzie coś o tym wiedział.
- Nie lepiej od razu mu jej pokazać? - spytałem, wymownie wskazując stragan, na którym znajdowało się ponad 500 książek.
- Może przy okazji znajdę coś przydatnego dla siebie… - dodała cichym i niepewnym głosem klacz, na co ja zacząłem się śmiać.
- No dobra, chodź już molu książkowy. - uśmiechnąłem się, lekko cmokając w jej stronę i ruszyłem dalej. Miasto okazało się być ogromne, a my nie mieliśmy czasu na przeszukiwanie go.
Po trzech godzinach opadliśmy zmęczeni na ziemię. Popołudniowy upał wszystkich wykańczał.
- To jest bez sensu! - krzyknąłem, wkładając pysk w moją torbę. - Nikt tu nic nie wie o tym piśmie. Jak mi powiesz, że jest to z twojej kolekcji wymarłych języków to nie wiem co ci zrobię.
- Najwidoczniej panu Rey’owi wypaliło mózg, bo mówiłam, że nie mam pojęcia o tej książce.
- Poddaję się. - jęknąłem.
- Hah, za późno. Pragnę ci przypomnieć, że teraz oboje w tym siedzimy. - uśmiechnęła się.
- Widzę. - skomentowałem krótko i podniosłem się. - Kto może tutaj dużo wiedzieć, a go nie sprawdziliśmy?
- Hm… byli handlarze książek, kapitanii i załoga statków, podróżnicy.
- Kogoś mi brakuje. Kogoś kto był w każdym porcie i…
- Kogoś na kogo nikt nigdy nie zwracał uwagi! - krzyknęła uradowana Roxolanne.
- To jest to. Niewolnicy. Nie są przypisanie do konkretnego statku, więc ktoś z nich mógł kiedyś być w tym kraju.
- Szybko, musimy ich znaleźć, statku odpływają za kilka godziny, a mamy dużo roboty! - zawołała klacz i pognaliśmy w stronę wody, zapominając o zmęczeniu.


- Co chcecie zrobić, dzieciaki? - warknął wściekle kapitan jednego z statków. Był on wysokim i umięśnionym koniem o gęstej, brudnej grzywie. Z pewnością budził respekt wśród swojej załogi.
- Chcemy przepytać pańskich niewolników. - odpowiedziałem, zasłaniają Roxolanne.
- Nie rozśmieszaj mnie. Te durne analfabetyczne robaki nic wam nie powiedzą. Dodatkowo oni powinni pracować, a nie obijać się na pogawędce z jakimiś świeżo upieczonymi turystami. - po jego słowach dało się słyszeć kolejne gniewne pomruki. Dochodziły one jednak zza moich pleców. I były głośniejsze. Czułem, że jeśli rozmowa będzie dalej obierała taki tok, bomba o nazwie Roxo wybuchnie.
- Proszę się uspokoić. To tylko kilka sekund. Chyba mają do tego prawo. - powiedziałem, starając się, żeby ostatnie słowo nie zabrzmiało jak pytanie.
- Oni nie mają żadnych praw! A teraz przestańcie marnować mój cza-
- Jak śmiesz, TY….! - nagle pomiędzy nas wskoczyła wkurzona, biała klacz.
- Roxolanne! Wystarczy! - krzyknąłem w jej stronę, powstrzymując ją skrzydłami. - Wiem, że masz swoje ideały, ale takie są prawa tego świata. Nic nie zmienisz. Zrozum to.
- Ale nie pozwolę by ten dupek tak się wyrażał. - warknęła, usiłując się oswobodzić.
- Chodź. Szkoda marnować na niego sił. - odpowiedziałem z naciskiem, delikatnie kierując ją w przeciwnym kierunku. - Dziękujemy i przepraszam, że przeszkodziliśmy. - powiedziałem w stronę kapitana i zeszliśmy z pokładu.
- Tsh. Takie wścibskie dzieciaki powinny zostać w domu! - usłyszeliśmy za nami słowa pełne pogardy.
- Pozwól mi coś mu zrobić! - prychnęła klacz, wręcz gotująca się do walki.
- Shhh… - uciszyłem ją, przykładając skrzydło do jej pyska. - To, że się nie zgodził na przepytanie jego niewolników, nie znaczy, że się poddamy, co? - dokończyłem szeptem, uśmiechając się. Biała klacz w odpowiedzi pokiwała głową i powoli ruszyła w stronę koni stojący na końcu molo. Każdy z nich ciągnął za sobą wielką paczkę. Większość z nich była wychudzona, a ich sierść przerzedzona. Skrzywiłem się, widząc ich stan. Wolałbym zanurkować w basenie z piraniami niż pozwolić żeby cokolwiek stało się z moją długą grzywą. Podeszliśmy do grupki koni, mocujących się z ogromną skrzynią. Roxolanne użyła magii i uniosła pakunek w górę, co było nie lada wysiłkiem.
- Gdzie… to dać…? - powiedziała, z trudem utrzymując przedmiot w powietrzu.
- Tu. - odpowiedział jeden z koni, wskazując kopytem na dziurę w burcie, przez którą można było umieszczać przedmioty pod pokładem. Klacz zgodnie z jego słowami nakierowała skrzynię i ju po chwili przedmiot z cichym uderzeniem znalazł się w środku.
- Ufff… - jęknęła i otarła czoło skrzydłem, które powoli zaczynały znikać.
- Hej, możemy was o coś zapytać? - uśmiechnąłem się, podchodząc do jednego z nich. W jednej chwili wszystkie pyski obróciły się w moją stronę. Poczułem dreszcze na karku kiedy ujrzałem te puste i przestraszone oczy.
- Wy. Pytać. - odpowiedział koń, a ja już wiedziałem, że trudno będzie się z nim dogadać. Zrezygnowałem z pokazywania tekstu w książce, komuś kto nawet nie umiał się wysławiać i powtórzyłem nurtujące mnie zdanie.
- Rifer necro kaiahe ta Mane Dare. Coś wam to mówi? - zapytałem, i zauważyłem, jak wszystkie konie zaczynają się cofać.
- Dziwny! Szalony! - zaczął krzyczeć jeden z nich.
- Ej, obrażasz mnie. - mruknąłem spoglądając wymownie na Roxo.
- Dziwny koń! Nieznany język używać! Czerwony płaszcz, brązowa grzywa! On szalony, on wiedzieć! - kontynuował. Odwróciłem się do Roxolanne.
- Tu nie chodzi o ciebie! Mówią, że jest tu ktoś, kto mówi w tym języku! - zawołała z entuzjazmem. - Chodź, musimy go znaleźć!
- Tak dla twojej wiedzy. 1. To miasto jest ogromne, a my wiemy o tym gościu prawie nic. 2. Z przyzwyczajenia wiem, że z szaleńcami trudno się dogadać. - mówiąc drugie zdanie wskazałem pyskiem w stronę statku i stojącego na molo kapitana.
Kilka następnych godzin spędziliśmy na szukaniu tego dziwnego konia. Jak się okazało dużo osób go widziało, lecz nikt nie wiedział o jego obecnym miejscu pobytu. Mówili, że podobno był morskim kupcem, który wypłyną za daleko w morze i opętały go tam morskie potwory. O książce nie dowiedzieliśmy się niczego, ale kilka osób potwierdziło, że słyszało z jego ust słowa podobne do tych, które w niej zapisano.
- Ten gość to się chyba zapadł pod ziemię. Jeszcze rozumiem, jakby był to normalny gość, ale z opisów ludzi nie da się go obojętnie ominąć. - prychnąłem, opierając się o ścianę budynku.
- Ty zawsze masz szczęście do dziwnych przygód. Moje kopyta… - jęknęła.
- Hah, teraz oboje w tym siedzimy, złotko. Chodź. - uśmiechnąłem się szeroko i ruszyłem przed siebie. Za kilka godzin będzie się ściemniało, więc będziemy musieli wracać do domu. Ja jednak nie mogłem sobie pozwolić na porażkę, nie po tym ile udało nam się osiągnąć.
- Rifer! Rifer! - nagle do moich uszu dobiegły męczące moją głowę słowa.
- Słyszałaś to? Czy może już słyszę to w mojej głowie? - krzyknąłem, odwracając się do klacz.
- Też to słyszałam. Rifer, tak? - zapytała.
- Tak! Lecimy, chodź! - zawołałem wzbijając się w powietrze.
- Zaczekaj! Nie mam już skrzydeł! - usłyszałem za swoimi plecami. Odwróciłem głowę. Lot byłby szybszy, nie mogłem jej jednak zostawić za sobą. Wylądowałem na ulicy i pobiegliśmy w stronę, z której dobiegał dźwięk.
Gdy znaleźliśmy się na końcu ulicy ujrzeliśmy przed nami średniej wielkości plac. Chodzące po nim konie omijały jedno miejsce. Z miejsce, z którego dało się słyszeć okrzyki w innym języku. Ruszyliśmy pędem, przeciskając się przez tłum. Nagle zobaczyliśmy niskiego, zgarbionego konia i brązowej grzywie i sierści. Na jego plecach leżała podarta i brudna, czerwona peleryna.
- Jest! - zawołałem, podbiegając do konia. - Um, przepraszam! Powiedział pan Rifer?
- Oczywiście, że ci wzywałem! Wzywam wszystkich, by mnie słuchali! - zaskrzeczał staruch.
- Uhuh. - pokiwałem głową. - Ale dlaczego i wie pan, co to znaczy? - pytałem, rzucając wszystko na jednym wydechu.
- Co znaczy świat? Świat to porażka! Konie giną! Śmierć nas woła! - zaczął krzyczeć, a ja, wiedząc, że ic tu nie wskóram cofnąłem się. Teraz to Roxolanne stanęła naprzeciw konia.
- Skąd zna pan te słowa? - zapytała, delikatnie się uśmiechając.
- Inny świat! Inne słowa! Słowa śmierci. - po ty ostatnim klacz rzuciła mi spojrzenie typu ,,mam wrażenie że ty byś jednak się idealnie z nim dogadał’’.
- Aaaaa… wie pan co mogą znaczyć słowa Rifer necro kaiahe ta Mane Dare? - gdy tylko to powiedziała, koń dziwnie się skulił.
- Dziwne rzeczy się dzieją! Skąd znacie te słowa?! - wykrzyknął.
- Em… z pewnej książki. - skłamałem.
- A co taka książka tu robi?! - jeszcze bardziej zdziwił się koń. Spojrzeliśmy na siebie z Roxo. Ta sprawa coraz bardziej zaczynała śmierdzieć.
- No dobrze, ale co to znaczy?! - wykrzyknąłem. Po tych słowach koń zaczął robić dziwne ruchy i jakby się… zastanawiać?
- Rifer necro kaiahe ta Mane Dare, oznacza Wzywamy nekromantę i jego panią za ocean nieba i ziemi! - wykrzyknął.
- Uh? - powiedzieliśmy jednocześnie.
- Ale jak to za ocean? Przecież tam już… nic nie ma?! - zdziwiłem się, patrząc na Roxolanne.
- To nie musi być prawda. Nigdzie nie ma wzmianki na to, że coś jest za oceanem, jednak fakt, że NA PEWNO nic nie ma, nigdy nie został potwierdzony… - odpowiedziała wolno, kładąc nacisk na każde słowo. - Ale te słowa, które słyszałeś! To niesamowite! Zdolność telepatyczna na taką odległość! Może są lata świetlne w technologi i mocy przed nami!
- Coś mi tu nie pasuje nadal. Czemu bogowie nic nie wiedzą? - zapytałem, przypominając sobie, że przecież Roxolanne ma dużo kontaktów z bogami. A przynajmniej miała.
- Cóż, Sun i Moon, opiekują się jedynie końmi z tego kontynentu. Nikt nic nie mówił, że tam też nie mogą być inni bogowie. - dokończyła i oboje spojrzeliśmy w stronę starego konia.
- Skąd to wszystko wiesz? Ten język? - zapytałem.
- Bo jako jedyny dotarłem do innej ziemi!
- Innej ziemi? - do rozmowy włączyła się również Roxolanne.
- Daleko, za wodą, żyją też inne konie! Inne!
- Kim oni są?! - zawołała klacz, chętna uzupełnić zbiór swojej wiedzy.
- Inne! Inne! - zaczął wołać i śmiać się staruch. A ty szalony, dodałem w myślach.
- Dobra. Nieważne. Jak tam dotrzeć? - spytałem, stając pomiędzy nimi.
- Heh. To proste. Musicie po prostu kierować się w stronę zachodu słońca. - powiedział, wskazując opadające powoli do wody słońce.
- Cho_era. - warknęła Roxo. - Robi się ciemno, a my nie możemy czekać. - powiedziała.
- Masz racje. Musimy wynająć jakąś łódź. Po zmroku nie pozwolą nam wypłynąć! Pośpieszmy się! - zawołałem i ruszyliśmy biegiem w stronę portu.
Po kilku formalnościach i zapłacie odcumowaliśmy naszą łódkę i wypłynęliśmy w morze, kierując się w stronę zachodzącego słońca.
- Więc to jest początek kolejnej przygody? - uśmiechnęła się Roxo.
- Od momentu kiedy mnie ożywiłaś wiedziałem, że nie będę się nudził.
- Ku nowemu światu! - zawołaliśmy zgodnie i zaczęliśmy się śmiać.

<Roxolanne>