piątek, 18 grudnia 2015

Réamonn CD Roxolanne

Było już późno po północy kiedy wróciłem na Cmentarz. Podszedłem powoli i dotknąłem głową jednego z nagrobków. Jego chłód, a wręcz nawet zimno przyniosły ukojenie mojemu bólowi głowy. Moje uszy wychwytały ciche szuranie. Po chwili jednak ustało. Mój las już tysięczny raz złapała w swoje objęcia błoga cisza. Wśród tej ciszy znowu coś zaszurało i nagle poczułem, że coś delikatnie łapie moją głowę w swoje lodowate ręce.
- Dominus (łac. mistrz). Wszystko w porządku? - usłyszałem głos, unoszący się niczym pióro na wietrze pośród drzew. Uniosłem lekko głowę i do połowy otworzyłem zmęczone oczy, aby poprzez długie włosy spojrzeć prosto w oczy temu co stało przede mną. Gdybym czuł się lepiej mógłbym zażartować, że To oczu nie miało. Nie będą jednak w nastroju lekko odwróciłem głowę. 
- Dużo się dzisiaj... zdarzyło... - mruknąłem cicho wpatrując się w jakiś punkt głęboko w lesie. Szkielet opuścił ręce, aby mógł swobodnie poruszać głową.
- Et conversi estis ad (łac. zmieniłeś się) - odparł szkielet siadając. Słysząc te słowa odwróciłem nagle głowę w jego stronę. Moje rozwiane wiatrem włosy przypominały wielką szybującą zasłonę. Jego słowa zadziwiły mnie, jak i przestraszyły. 
- Jak się zmieniłem? - powiedziałem szybko z naciskiem. Kości jednak zignorowały moją presję i powróciły do skrobania palcem w ziemi. Patrzyłem na niego z napięciem. Po kilku minutach doszedłem jednak do wniosku, że nic mi nie powie, więc podniosłem głowę i odszedłem kawałek, stają bokiem do niego. Wyprostowałem się i spojrzałem przed siebie.
Wnet zawiał silny wiatr, podwiewając mój płaszcz i włosy. Grzywa opadła mi na oczy, zasłaniając je. Poruszyłem uszami, oddając się pozostałym zmysłom. Czułem się, jakbym pośród tego całego gwizdu słyszał ciche głosy. Głosy dusz. Nie były to jednak potworne jęki jak w horrorach. O, nie. Były to ciche szepty i pieśni. Wystarczyło tylko stanąć w miejscu i zamknąć oczy, aby usłyszeć duszę lasu. Albo... swoją duszę...
- Odnalazłem spokój - na moim pysku pojawił się lekki uśmiech. Jedno wiedziałem. Nigdy już nie poddam się emocjom. Jestem Réamonn! Lubię zabijać, lecz nie jestem szalonym mordercą. Pewny swoich czynów, ja zabijam, aby dać nowe życie. 
Nad moją głową zaświeciła się biała aura, wśród której pojawiła się moja lanca. Wciągnąłem głęboko zapach lasu, mokrych mchów i ciepłego nocnego wiatru. Koło mojej nogi stanął szkielet i ze stęknięciem wyprostował się. Położył swoją zimną, kościstą dłoń na moim boku.
- Ciekawe, czy będą śpiewać pieśni o Mordercy? - spytał skrzekliwym głosem patrząc na mnie.
- Sam sobie zaśpiewam - uciąłem krótko uśmiechając się. Wzniosłem lancę, i z głośnym uderzeniem kopyt pognałem ścieżką przed siebie. 
Jeszcze tej nocy dotarłem do słabo osłoniętego miejsca w górach. Stanąłem nad brzegiem niedużego jeziora.


Rozejrzałem się po tafli wody. Niedaleko przy brzegu ujrzałem wielką wystającą z wody skałę. Podtruchtałem bliżej i uprzednie oceniając odległość wskoczyłem na nią. Kilka razy podskoczyłem na górze, aby złapać równowagę i stanąłem na prostych nogach. Spojrzałem w dół, w stronę tafli. Woda była prawię gładka, tylko lekki wiaterek powodował drobne zmarszczki. Uśmiechnąłem się do mojego odbicia w wodzie. Następnie podniosłem głowę. Wyprostowałem się. Zamknąłem oczy. Nagle od tyłu powiał silny wiatr. Rozwiewając moją grzywę i ogon, oraz miotając moja peleryną próbował zdmuchnąć mnie ze skały. Ja jednak stałem nie ugięty. W tej jednej chwili miałem ochotę roześmiać się. Czułe się niczym król, niczym Bóg. Nieśmiertelny, nieugięty i niepokonany. Roześmiałem się radośnie i głośno, a mój głos poniósł się wzdłuż brzegów.
- Ego princeps mortis! - krzyknąłem radośnie. Ten jeden raz miałem prawo czuć się kimś innym. Kimś bardziej wyjątkowym. Chciałem, żeby ta chwila trwała wiecznie. Żebym zastygł w tym miejscu niczym pomnik, rozkoszując się wschodami i zachodami słońca. A kiedy wszystkie utrapienia przeminą, żeby wrócił do bycia koniem i radośnie skakał w wodzie śmiejąc się wraz ze słońcem, z księżycem i całą naturą.
- Réamonn? - Nagle usłyszałem znajomy głos. Delikatny mi miły, ale także stanowczy. Głos, którego nie chciałem teraz słyszeć. Powstrzymałem się od odwrócenia głowy i ucieczki. Zastygłem w bezruchu, pozwalając wiatrowi sterować moimi ruchami. Klacz podeszła do mnie. Szlachetna potomkini Bogów. Mimo tego w tej jednej chwili poczułem się wyższy i szlachetniejszy od niej. Ach, żeby ta chwila trwała wiecznie...

<Roxolanne>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz