piątek, 1 stycznia 2016

Od Reamonn'a C.D. Roxolanne


- Zaczekaj... - powiedziałem cicho. Usłyszałem jak odgłos kopyt uderzających o skałę milknie.
- O co chodzi? - moich uszu dobiegł uprzejmy głos klaczy. 
- Nie... nie wznoś dzisiaj księżyca... - powiedziałem niepewnie.
- Dlaczego? - spytała zdziwiona Roxo. 
- Ponieważ... wolę jak jest ciemno... - mruknąłem bardzo cicho niby do siebie. Nie mogłem jej tak po prostu powiedzieć, że nie miałem odwagi spojrzeć na jej pysk.
- Ostatni raz - usłyszałem jej słowa i wyczekiwany odgłos kopyt wracających w głąb jaskini. Chwilę potem klacz ułożyła się z cichym stęknięciem przy ścianie, prawdopodobnie naprzeciwko mnie.
- Dobranoc, Rey - słysząc zdrobnienie mojego imienia lekko się skrzywiłem. Dobrze, że tego nie widziała. Nie lubiłem raczej gdy inni mnie tak nazywali, ale Roxo to Roxo, niechaj sobie nazywa mnie jak zechce.
- Dobranoc - powiedziałem siląc się, aby mój głos zabrzmiał jak najdelikatniej. Ułożyłem głowę między nogami i zasnąłem. Dawno już nie miałem dachu nad głową. Teraz jednak jeśli o tym pomyśleć, wolę moje rozgwieżdżone niebo...
Obudził mnie promyk porannego słońca, wpadający przez szparę do środka. Powoli otworzyłem oczy, lekko je mrużąc i głęboko ziewnąłem. Przez chwilę przekopywałem swoją wpół zaspaną głowę w poszukiwaniu odpowiedzi gdzie jestem. Kiedy wszystko już dobrze do mnie trafiło rozejrzałem się szukając wzrokiem Roxolanne.
- Ah... - mruknąłem gdy ujrzałem klacz leżącą pod ścianą. Słońce oświetlało jej brzuch i szyję, tak że wręcz cała jej sierść zadawała się emanować blaskiem. Leżała tam niczym biały i czysty anioł. Po drugiej zaś ja, ukryty w zakamarku gdzie słońce mało docierało, a fragmenty mojej ciemno-szarej sierści zlewały się z otaczającą ciemnością. Leżałem tam niczym cichy demon czekający na ofiarę. Podniosłem się, przerywając zastanawianie się nad tym strzępkiem poplątanych myśli i podszedłem do wyjścia. stękając wygramoliłem się na zewnątrz. W pierwszej chwili rażące słońce zmusiło moje przyzwyczajone do ciemności oczy do zamknięcia. Stałem tak głęboko wciągając poranne górskie powietrze. To była jedna z tych nielicznych chwil gdy się uspokajałem. Jedna z chwil, kiedy byłem szczęśliwy to granic możliwości. Kiedy cieszyłem się, że żyję, ukryty w moim świecie spokoju. W świecie gdzie bez końca biegnę z wiatrem, gdzie nikt mnie nie zatrzymuje. Otworzyłem powoli oczy, wpatrując się w horyzont. Przedmną rozciągało się ogromne połacie łąk, a daleko w oddali łańcuch gór szarych. Sponad ich szczytów powoli wynurzało się słońce, aby rozpocząć swoją wędrówkę po widnokręgu.
- Pięknie, nieprawdaż? - usłyszałem za mną delikatny głos. Szybko się odwróciłem. Za mną stała biała klacz, biały anioł, który się uśmiechał. Uśmiechał się... do mnie... do świata... do słońca. Ten uśmiech natomiast był pełny radości i smutku, pokoju i gniewu, wygody i bólu. Był inny od mojego. Mój był pusty, nie wyrażał uczuć...
- Uh... - mruknąłem cicho wpatrując się w jej pysk. Jak bardzo różniłem się od innych koni. Jak wiele uczuć w sobie zapieczętowałem, a jak wiele utraciłem.
- Czemu masz taką smutną minę? - spytała troskliwie.
- Ja... ja się cieszę... - powiedziałem cicho, załamującym się głosem. W tej chwili zawiał silny wiatr odwiewając grzywę z moich oczu. I coś jeszcze... Co to? 

Czy ja... płaczę?

<Roxolanne>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz