sobota, 16 stycznia 2016

Od Reamonn'a C.D. Roxolanne

- Moon'owa filozofia, co? - zastanowiłem się na głos siadając na kanapie i podpierając na łokciu. - A jest Reamonn'owa filozofia?
- Raczej tak, ponieważ żadna z dotychczas znanych nam nauk nie może wytłumaczyć twojego przypadku - odpowiedziała i zajrzała do lodówki w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Spojrzałem leniwym wzrokiem na wiszący na ścianie zegar.
- Nie powinniśmy już iść? - spytałem.
- Nie. Najpierw Bogowie mają poczęstunek. Ty nie byłbyś tam mile widzialny, a ja wolę zostać z tobą żebyś niczego nie znaczył - słysząc jej słowa tylko przewróciłem oczami. - Pójdziemy na półtorej godziny - gdy to mówiła na stół wjechały dwie szklanki soku i ciasteczka. Roxolanne podeszła do mnie i wskoczyła na kanapę, usadawiając się obok i trochę wiercąc. Kiedy już się ułożyła podniosła szklankę i wzięła łyka. Rozejrzałem się po pokoju. Nie różnił się niczym o zwykłego domu. Kremowe ściany, ozdobione obrazami, mnóstwo starych, drewnianych regałów, na których półkach stały zabytkowe przedmioty i kryształowy kandelabr. 
- To są jakieś żarty? - prychnąłem, bezwiednie odpierając się o siedzącą koło mnie Roxo.
- Co masz na myśli? - spytała, sięgając po ciasteczko.
- To wszystko - zatoczyłem skrzydłami łuk, wskazując pokój. - Upchnęli nas w tym domu jak... jak...
- Yhym. Też mnie to złości - powiedziała. - I śpisz na kanapie - dodała.
- Niby czemu? - spytałem, podejrzliwie jej się przyglądając. - Chwila, chwila! Nie sugerujesz chyba, że zamierzasz tu zostać na noc! - zerwałem się z kanapy.
- To się raczej nie skończy po jednym spotkaniu - powiedziała i ze spokojem wzruszyła barkami.
- Dla mnie raczej tak. Bo po pierwszym spotkaniu będę martwy! - prychnąłem, udając obrażoną minę.
- Myślałam, że jesteś nieśmiertelny - Roxo złapała mnie za ogon, ponownie sadzając mnie na kanapie.
- To zależy jak na to spojrzysz - unikałem patrzenia jej w oczy. - Moje ciało po prostu się nie starzeje
- Ah. No to jednak możesz mieć problem - ucięła cicho. Po tym zdaniu w pokoju zapanowała cisza. Każdy z nas myślał, nie wymawiając ani słowa. 

Nagle Roxolanne podniosła się z kanapy.
- Już czas - odparła cicho i zaniosła szklanki do zlewu. W odpowiedzi pokiwałem jej głową i podszedłem do wyjścia. Co mnie tam będzie czekać? Jedynym co przychodziło mi do głowy, była śmierć. Zdjąłem z wieszaka mój ulubiony płaszcz i zapiąłem pod szyją. Po chwili dołączyła do mnie i Roxo, która również założyła swój. Bez słowa wyszliśmy i udaliśmy się w miejsce odbycia spotkania. Nasze kopyta uderzały rytmicznie o ścieżkę, a ich odgłos odbijał się w mojej pustej głowie. Naprawdę nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć.

Gdy staliśmy pod ogromnymi, pozłacanymi drzwiami wziąłem głęboki oddech i zganiłem się za moje zachowanie. Pokiwałem Roxolanne na znak głową, że możemy wejść. Klacz bez słowa popchnęła ogromne drzwi, które otworzyły się z głośnym szurnięciem. Wszedłem za klaczą do środka, na chwilę przystając w wejściu. To co zauważyłem w środku było dość dziwne. Wyglądało, jak duże ognisko, wokół którego stali bogowie i rozmawiali o czymś. Przejechałem po nich wzrokiem i kiedy zetknąłem się ze spojrzeniem Ember zamarłem. Była wściekła, to widać. Bogowie zdziwieni zachowanie Ember spojrzeli w stronę, w która patrzyła. Gdy ujrzeli mnie głosy ucichły, a po sali poniósł się długi pomruk. Rozpoznawałem wszystkie bóstwa, od z radosnego ogiera Paoolo, po stojących po środku Sun i Moon. Roxolanne wycofała się do tyłu, zostawiając mnie samego, w centrum uwagi bogów.
- Em... Dobry.... - uśmiechnąłem się i pomachałem im skrzydłem. Kilka koni warknęło. Staliśmy tak przez dłuższy czas, przyglądając się sobie nawzajem. W końcu jednak jedna osoba tego nie wytrzymała. spomiędzy bogów wybiegła Ember, głośno krzycząc.
- Widzieliście to, prawda?! On jest tylko zagrożeniem! Powinniśmy coś z tym zrobić! Tu i teraz! - niezbyt kolorowo mi się malowało to 'coś'. Nie miałem jednak czasu się zastanawiać, ponieważ na mnie szarżowała Ember, trzymając miecz, który wytrzasnęła sam nie wiem kiedy, z sam nie wiem skąd. W jednej sekundzie czas zwolnił. Ember była coraz bliżej, a ja nie mogłem nic zrobić. Bronić się? Jak? Przecież nie można zranić Boga! Zza moich pleców usłyszałem wystraszony krzyk dobrze mi znanej białej klaczy. Pewnie domyśliła się już zamiarów Ember. Zamknąłem oczy, posłusznie czekając na najgorsze. Właściwie, to zasłużyło mi się. Uśmiechnąłem się szeroko i wyprostowałem dumnie.

'Zapamiętaj, kiedyś stanę się silniejszy od ciebie, tak że to ja będę jej bronił'

To jedno zdanie wypełniło moją głowę. Tak, złożyłem przysięgę. Czy jestem aż tak marny, by ją złamać moją śmiercią. Na moim pysku pojawił się szeroki uśmiech. Śmierć? Nie podlegam jej. To ja rządzę śmiercią! JA odbieram życie i JA je daje! Nie jestem byle głupcem co tu się podda. Odetchnąłem głęboko. Poczułem jak zaczyna otaczać mnie moja moc, czarne cienie. Obok mnie pojawiła się czarna kosa. Była naprawdę długa i ostra. Była obwiązana czarną, powiewającą wstążką. Przestałem odbierać sygnały z zewnątrz. Nie usłyszałem krzyku Roxolanne i zdziwionych głosów Bogów. Teraz byłem tylko ja. Tylko ja i Ember. Złapałem kosę w pysk i rzuciłem się w stronę Bogini. Nie mogłem zranić boga. Czemu więc atakowałem? Może dlatego, że nie chcę umierać, stojąc w miejscu i czekając na śmierć! Wykonałem kilka zwinnych i błyskawicznych ruchów, omijając ostrze Ember. Następnie odwróciłem się i w ostatniej chwili schyliłem, unikając przelatującego nad moja głową ostrza. Musiałem przedostać się na jej tył, aby zaatakować. Przeskoczyłem kolejne cięcie i znalazłem się za Ember. Drugiej takiej szansy być nie mogło. Uniosłem kosę i wykonałem poziome cięcie na wysokości boku. Nie mam pojęcia na co czekałem? Może na to, że broń po prostu odbije się od skóry bogini? Zamiast tego jednak poczułem, jak ostrze kosy zagłębia się w ciało, a do moich uszu dobiegł głośny krzyk. Zdziwiony obejrzałem się i szeroko otworzyłem oczy. Biało-brązowa klacz stała bez ruchu pośrodku sali, przebita na wylot. Z jej rany wypływała złota krew. Po sali poniosły się krzyki i zaskoczone głosy. Ja, nadal stojąc jak głupek obserwowałem jak Ember upada na ziemię. Pierwszą osobą, która do niej podbiegł był Fall, bóg zdrowia. Przyłożył kopyto do jej rany i zaczął wymawiać zaklęcia. Próbując posprzątać w głowie po tym co się wydarzyło poszukałem wzrokiem Roxolanne. Ta stała w rogu, patrząc na mnie przestraszonym wzrokiem. Wzrokiem pełnym strachu... przed potworem.
- Ej! - poczułem dziwne uderzenie w bok. Obejrzał się w lewo i zobaczyłem pysk czarnego konia.
- M-moon? - jęknąłem, ledwie zdolny do mówienia.
- Mógłbyś mi powiedzieć jakim cudem zdobyłeś, i jakim jeszcze większym cudem możesz posługiwać się bronią zdolną zabić nawet Boga? - spytał, ze spokoje przyglądając się kosie.

Zabić...? Zabić... Boga? Zaśmiałem się cicho, na tyle na ile mogłem w obecnej sytuacji. Przecież to niemożliwie. Konie od tylu lat marzyły o przewyższeniu Bogów. To jednak było niemożliwe. Nie może przecież istnieć koń, potrafiący zabić boga... nie... może istnieć. Ja istnieję. Kosa z głuchym brzękiem opadła na podłogę, a ja obok niej. Leżałem, patrząc się w podłogę i oddychając ciężko. Kim jak do cholery jestem?!

<Roxolanne>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz