wtorek, 5 stycznia 2016

Od Reamonn'a C.D. Roxolanne

- Czego chcesz? - spytała klacz lodowatym głosem. Przyznam się, że w tej chwili trudno mi było się nie roześmiać.
- Posłuchaj Rox... - jednak nie wytrzymałem. Wybuchnąłem ogromnym śmiechem, tak, że było mnie słychać na całej arenie. - Pwaaaahahahaha ahahhahah hahahah hahaaha! - turlałem się w powietrzu, energicznie machając skrzydłami, aby zachować równowagę. Kątem oka spojrzałem na klacz. Gdy zobaczyłem jej minę zacząłem śmiać się jeszcze głośniej. A była to mina 'politowania dla kogoś kto właśnie stracił rozum'.
- Co w ciebie znowu wstąpiło? - warknęła próbując mnie wyminąć. Ja jednak przesunąłem się w bok, aby zagrodzić jej drogę. Stałem przez chwilę przed nią, cały czas się śmiejąc i uderzając kopytem w ziemię. Ach, jakże rozwaliła mnie scenka, którą przed chwilą odegrała. Nagle przestałem się śmiać i stanąłem prosto poważniejąc.
- To prawda, wstąpiło - przyznałem z powagą. - Możesz uważać, że jestem szalony, tak samo jak możesz uważać, że jestem psychicznie zdrowy - klacz spojrzała na mnie z grymasem na pysku. Widocznie miała już dość. Ja jednak nie.
- Ream... - zaczęła chcąc zakończyć naszą dyskusję.
- Lecz sprawa jest prosta. Mogę być mordercą bez serca, mogę być radosnym śmieszkiem, czy miłym dżentelmenem. Moje uczucia się zapieczętowane, więc to co w danej chwili odczuwam jest wytworem mojej własnej idei. Jednym słowem, jeśli chcę zabijać bez zastanowienia, mogę to robić. Jeśli chcę poczuć radość i euforię mogę sam zdecydować kiedy - odpowiedziałem poważnie i spojrzałem na klacz. Z jej pyska zniknęła złość, a jej miejsce zastąpiło coś innego - zatroskanie.
- To czemu... musisz zachowywać się tak, a nie tak jak wcześniej? 
- Bo tak jest fajniej, powiedziałbym. Nie mogę jednak tego powiedzieć, ponieważ mógłbym sam nadać sobie uczucie radości. Powiem więc, że to taka... tajemnica - spojrzałem na nią i puściłem oczko w jej stronę.
- Aha. Czyli dla tej twojej tajemnicy inni muszą cierpieć? - spytała, ponownie się złoszcząc.
- Jacy inni? - mruknąłem obojętnie spoglądając w dal. To było już wystarczająco za wiele. Klaczy schyliła się i podniosła kawałek kości leżący koło jej kopyta. Parsknęła, wzięła zamach i rzuciła go z całej siły w moją stronę. Zbyt późno odwróciłem się jednak w jej stronę, ponieważ kość trafiła mnie w oko i z jękiem osunąłem się na kolana.
- JA IDIOTO! - usłyszałem wściekły krzyk klaczy i powoli milknący odgłos uderzeń kopyt. Przez chwilę leżałem na ziemi. Odłamek nie wyrządził mi większych szkód, więc delikatnie otworzyłem oko. Leżąc na plecach popatrzyłem na chmury. Co chciałbym teraz czuć? Obłoki przelatywały wolno, ciągnąc się po błękitnym niebie. Tak, spokój. Chciałbym być spokojny. Śmiałem się, walczyłem bez cienia zawahania a potem krzyczałem. Otworzyłem szeroko pysk i wziąłem głęboki oddech. Zacząłem rozmyślać o Roxolanne, Snow Flame, Khaon'ie i innych koniach. Jak bardzo się od nich różniłem. Mieli swoje własne charaktery. Gdy byłem mały wszyscy ludzie uważali, że nic nie czuję. Wtedy mój brat stawał w mojej obronie mówiąc, że czuję, tylko w inny sposób. A potem go zabiłem. I wtedy zostałem sam. Co prawda mogę przywrócić mu życie, to oczywiste, ale wolałbym żeby był martwy. Sam byłem już zawsze, lecz nigdy samotny. Spędzałem całe dnie rozmawiając ze szkieletami, czy ćwicząc walkę. Było mi tak dobrze. Czemu więc przyłączyłem się do stada? Czemu uparcie trzymam się faktu, że ono nie istnieje? Może dlatego, że nie chcę żeby istniało? Może po prostu potrzebuję grupy, która dostarczy mi rozrywki? Może... moja dusza przyzwyczaiła się do rutyny tego splątanego życia? A może to ja jestem splątanym kłębkiem materii... 

Uśmiechnąłem się zawadiacko i podniosłem na nogi. Idąc powoli wyszedłem z areny. Tego dnia miałem zamiar udać się na długi spacer. Gdy wędrowałem po znanej mi ścieżce do dawnego koloseum zapadł zmrok. Jak widać Roxolanne udało się pozbierać, ponieważ na niebie wisiała jasna pełnia. Idąc przez łąkę wdychałem głęboko zapach nocnego wiatru i łąkowych ziół. Nagle za moimi plecami usłyszałem trzepot skrzydeł. Dobrze wiedziałem, kto to może być. Kontynuowałem mój spacer, idąc wyprostowany z zamkniętymi oczami oraz drobnym uśmiechem na pysku. Gdy kopyta podążającego za mną konia dotknęły ziemi odezwałem się.
- Siemka, Acoose - delikatny uśmiech na moim pysku zmienił się na szerszy.
- Cześć, Rey - czarny, skulony pegaz podbiegł do mnie z aroganckim uśmiechem na twarzy. - Coś idzie nie po twojej myśli? - spytał, zwalniając do stępa.
- Ah... - odetchnąłem głęboko, wciąż nie zwracając na niego uwagi. - A czy ja mam wogóle wolne myśli?
- Tego na szczęście nie musieliśmy ci pieczętować - zaśmiał się Bóg.
- Może i byłoby lepiej gdybym był bezmózgim kurczakiem - mruknąłem.
- Przejmujesz się Roxolanne? - pegaz spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Nie. Mógłbym powiedzieć, że obchodzi mnie, tak jak całe to stado - bardzo mało - wzruszyłem barkami.
- To co to miała być za gadka o słudze? - spytał się wszechwiedzący Bóg cicho chichocząc.
- Chciałem zobaczyć jej reakcje. Hej, masz taką sam moc jak ja, nie? - otworzyłem oczy i spojrzałem na Acoose. Ten chrząknął zadowolony, że w końcu zdobył moją uwagę.
- Yhym.
- Ale masz uczucia?
- Yhym.
- To czemu wszystko jest z tobą w porządku? - mruknąłem przypatrując mu się podejrzliwie. Ogier w końcu przestał chichotać i wzruszył barkami.
- A czy napewno jest? - przyjrzałem się Bogowi. To co szło obok mnie, pół obłąkane Bóstwo, żyjące w strachu i litości innych bogów. Czyżby przed tym chciał uchronić mnie Acoose? Zawsze jednak byłoby to lepsze niż to jaki jestem. 
- Masz racje. Może i nie jest. Ale lepiej nie w porządku, niż wogóle... - powiedziałem i zszedłem ze ścieżki a trawę. Z głośnym westchnięciem opadłem na grzbiet. Rozłożyłem szeroko skrzydła i spojrzałem w gwiazdy. - Wszyscy mówią, że się zmieniam na gorsze? A kiedy mówię im, że taki po prostu jestem wściekają się.
- Może bądź taki, jaki oni chcą żebyś był? - mruknął Acoose stając koło mnie.
- Mogę, bez różnicy dla mnie, jaki jestem. Jednocześnie jednak nie mogę. Nie czuję się ani dobrze bawiąc się z nimi, ani na nich krzycząc...
- Więc wolisz zostać obojętny?
- Może tak byłoby najlepiej... - powiedziałem zamykając oczy i uśmiechając się. Usłyszałem cichy trzepot skrzydeł. Acoose odlatywał. W końcu miał jeszcze pewnie dużo spraw na głowie. Zamiast tego usłyszałem stukot kopyt na drodze. - Wiedziałem, że kiedyś przyjdziesz - otworzyłem jedno oko i spojrzałem na Roxolanne. Ta przez chwilę rozglądała się zaskoczona. Po chwili jednak mnie zauważyła i stanęła nademną naburmuszona.
- Masz mi coś do powiedzenia? - pewnie chodziło jej o przeprosiny.
- Owszem, i to dużo - ale przepraszać zamiaru nie miałem.
- Więc? - klacz zbliżyła pysk w moją stronę.
- Roxolanne, to wcześniej... o tym słudze... Prawda jest taka, że nie kocham cię w żaden sposób. Mogę cie lubić, uwielbiać, nienawidzić. Powiedz mi tylko... jaki chciałabyś żebym był?

<Roxolanne>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz